Dzień Matki i Dzień Dziecka u Radosnych Maluchów w czerwcu 2011 roku
Dziś dziwny piątek. Trochę po Dniu Matki, troszkę przed Dniem Dziecka. Wielka wyprawa Przedszkolaków i ich Mam (i Babć też) śladami warszawskich legend. To znaczy, że mogliśmy pojechać autokarem na drugą stronę Wisły, a tam szukać miejsc, o których opowiada się specjalne bajki. Jechała z nami Pani, która zna te wszystkie historie. Były też Panie w koszulkach z napisem Tchibo. I one pomagały naszym Mamom i nam. Był "Pan Wielkie Oko", który kręcił film. I Pani Marta z aparatem fotograficznym. No i była mała Natalka i mały Mikołaj, czyli dzieci naszych Pań z przedszkola.
No dobrze. Więc było nas bardzo, bardzo dużo. I wszyscy najpierw pojechaliśmy oglądać największe fontanny w Europie. Okazało się, że są w Warszawie. I tryska z nich woda. Bardzo wysoko. Podobno w nocy świecą. Może kiedyś pojedziemy na nocną wycieczkę.
W drodze do tych fontann widzieliśmy fabrykę pieniędzy. Mama powiedziała, że chciała by taką mieć. To ja też bym chciała. Potem poszliśmy oglądać bardzo stary kościół, który wybudował pan młynarz na płatkach kwiatków. I widzieliśmy karoce z konikami.
Mi, najbardziej ze wszystkiego podobała się legenda o Bazyliszku, który źle patrzył! I w końcu tak źle się spojrzał na samego siebie, że umarł. A jego dom zamurowano. Pani przewodnik zaprowadziła nas do miejsca, gdzie są zamurowane drzwi do jego domu i chłopaki poszły tam pukać. Nikt nie otworzył. A taki sztuczny Bazyliszek to wisiał na jednym budynku. Był złoty, miał straszne oczy i dziwną fryzurę. Patrzyłam tylko przez chwilę. Brzydki jest.
Za to całkiem ładna była Syrenka. Siedziała na wodzie. Panie nie pozwoliły nam do niej wejść. Do wody, nie do Syrenki. Wybieraliśmy też najładniejszy dom na rynku.
Ze środka Starego Miasta poszliśmy do kościoła, który był tak duży, że nazywał się katedra. Miał też wielkie, kolorowe okna, które z kolei nazywają się witraże. Cztery razy powtarzaliśmy ten wyraz. Tylko po cichu, bo w katedrach można mówić tylko szeptem.
Z katedry poszliśmy taką wąską drogą, koło specjalnych barierek. Było tam dużo panów w garniturach i policjantów. Czekali na pana prezydenta Ameryki.
Tą wąską drogą doszliśmy do bardzo długich schodów ruchomych. Bardzo długich. Wspaniałe to były schody.
Później pojechaliśmy naszym autokarem koło jeziorka Złotej Kaczki, która nie pozwalała się dzielić, ale Lucek się z nią nie zgadzał i chyba został szczęśliwy. I jechaliśmy ulicą Nowy Świat, gdzie rośnie nieprawdziwa palma. Aż dojechaliśmy do wielkiego ogrodu, który się dziwnie nazywa- Łazienki. Już sama nie wiem czemu. Były tam kaczki, ryby, gołębie i pawie!!! Pawie to takie ptaki, które mają bardzo długie ogony, potrafią siedzieć na drzewach i strasznie krzyczą. My też tak umiemy krzyczeć. Więc rozmawialiśmy z pawiami.
W tych Łazienkach Panie kupiły nam lody, a potem był konkurs rysunkowy. Każdy dostał kartkę, którą ciągle chciał porywać wiatr i kredki. Mogliśmy rysować taką legendę, która nam się najbardziej podobała. Dziewczyny rysowały Syrenki. A chłopaki to nie wiem. Pewnie Bazylicha.
Przed nami była jeszcze jedna niespodzianka. Obiad w restauracji, która nazywa się Czarny Motyl. Tam wzystkie dzieci dostały naleśniki z jabłkami, serem albo czekoladą, a Mamy same wybierały dorosłe naleśniki. Mieliśmy swoje widelce i noże. I bardzo się staraliśmy, żeby ładnie jeść. Niektórym się udało.
Nasze Mamy dostały specjalne obrazy z bardzo ważnym listem. Każdy obraz był innego koloru, i każdy list też był innego koloru. Chyba po to, żeby dobrze wszystko było widać. Taki obraz na pewno można powiesić na środku ściany.
Na sam koniec było rozstrzygnięcie konkursu rysunkowego i wszyscy dostali piękne dyplomy i książki o historiach, które opowiadała pani.
Teraz będę mogła przypomnieć sobie te legendy. Fajne były. I wcale nie działy się za siedmioma górami, tylko za jedną rzeką :)
fot. Marta Sinior (www.sinior.pl)