Radosne Maluchy w Zaścianku Mazowieckim.
Znowu pojechaliśmy do takiego fajnego miejsca, gdzie jest pan z brodą, koniki, pieski, kurki i zawsze jest świetna zabawa. Tym razem było bardzo, bardzo ciepło, więc mogliśmy dużo biegać po podwórku. Ale tak na prawdę, to wszyscy mieli zadanie- INDIAŃSKIE ZADANIE. Na początku, zaraz po przejażdżce bryczką, poszliśmy to wielkiego, trochę dziwnego namiotu, który po indiańsku nazywa się tipi. I tam pan pokazał nam prawdziwe stroje indian i opowiadał nam o tym, co oni robią, w co się bawią i że można w takim namiocie nawet ognisko zapalić. Ja byłem odważny i poszedłem przymierzyć strój. Był trochę za duży, ale mi się podobał. Następnie dostaliśmy od pana opaski, które trzeba było pomalować, a na środku napisać wymyślone nowe imię. Ja zdecydowałem się na "Tańczącego z muchami". Potem było zadanie nr 1- czyli zrobienie takiej sztuczki, żeby bez zapałek i bez zapalniczki zapłonął ogień. Gdyby nie mój tata, to chyba bym nie dał rady. To trzeba tak szybko kręcić patykiem, który dotyka specjalnego kamienia, że tylko tata i inne mamy dały radę. Ale nagrody- czyli pióra do opaski dostawały dzieci. Ale byłem dumny! Zadaniem nr 2 było strzelanie z łuku. To sprawa dla starszych dzieci, więc ja poszedłem. Mój brat to nie, on wolał dyndać w koszyczku. I po chwili miałem juz dwa pióra! Ostatnie zadanie to było całkiem śmieszne zadanie- czyli zjedzenie pomidorówki. To zdecydowanie najprostsze zadanie, bo zupa była pyszna.
Och, ale to był dzień. W drodze do domu, w autokarze to usnąłem. Jak chyba większość dzieci. Mama mówi, że to przez te wrażenia. Ja lubię takie wrażenia.